Nigdy specjalnie nie dał nam w kość. Jako niemowlę spokojnie czekał, aż dostanie swoją porcję żarła, będąc dwulatkiem nie rzucał się z rozpaczy na podłogę, gdy czegoś nie mógł dostać, nie uciekał, przesadnie nie grymasił, nie przypominam też sobie, by kiedykolwiek płakał dłużej niż kilkanaście minut. Ot, taki spokojny, zrównoważony egzemplarz. Do teraz.
W listopadzie skończy cztery lata i już od jakiegoś czasu obserwuję, jak wielkie zmiany w nim zachodzą - jego emocje są jak jak chorągiewka podczas sztormu, a byle drobnostka, na którą jeszcze pół roku temu nie zwróciłby najmniejszej uwagi, potrafi rozwalić go na łopatki. Obraża się nawet kilka razy dziennie. Na nas, na kompanów zabawy, na siostrę. Powód? W naszych oczach oczywiście błahy, ale on w tym swoim żalu tkwi bardzo długo i często jest dotknięty do żywego.
Domaga się ogromnej autonomii . Na placu zabaw najchętniej bawiłby się pod nadzorem starszych kolegów ("Idź do domu, oni się mną zajmą! Sam wrócę, nie martw się!"), uwielbia wybierać alternatywne trasy ("Ja pójdę tu, a ty tam, spotkamy się na rogu"), a gdy trafi na równie żywiołowego kumpla, uciekają, plują i z okrzykiem "dupa, dupa, dupa" na ustach zwiewają z miejsca rozboju, za nic mając nasze - rodziców - nawoływania.
Dlaczego mnie to nie martwi? Bo wiem, że tak po prostu musi być. Już jakiś czas temu przejrzałam odpowiedni rozdział z książki "Rozwój psychiczny dziecka od 0 do 10 lat" i właściwie tylko czekałam, aż przez Dziedzicową głowę zacznie przetaczać się tajfun. "Czterolatki są bardziej niż dzieci w jakimkolwiek innym wieku nie do opanowania, i to właściwie w każdym rodzaju aktywności (...) Biją, kopią, rzucają kamieniami. Niszczą przedmioty. Uciekają (...) Można odnieść wrażenie, że ogarnął nimi jakiś przemożny demon niesubordynacji. Puszą się, przeklinają, przechwalają, prowokują". Taaa. To idę zaparzyć melisę.