Jest sobie duże miasto w południowo-zachodniej Polsce. W mieście działają kluby mamusiek, jest też duża społeczność internetowa rodziców. W grupie na popularnym portalu społecznościowym kilka tysięcy osób. Posty - wiadomo, jak to w gronie matek - pytanie o pierwsze zęby, skarga na niereformowalną teściową, kłótnie o szczepionki i przyprowadzanie zakatarzonych dzieci do przedszkoli. Obserwuje te fora, niemal nigdy nie uczestniczę w dyskusjach, ale - z racji zawodu - jestem dość uważnym czytelnikiem.
Ostatnio spotkałam jedną z forumowiczek na żywo - zupełnie przypadkiem. Nie uwierzycie - potrafiłam powiedzieć, jak ma imię jej syn, ile ma lat, kiedy wypadł mu pierwszy ząb i do jakiej szkoły chodzi. Wiedziałam, z jaką przykrą przypadłością mierzy się jej mąż - notabene obcokrajowiec - i kiedy ostatni raz był w szpitalu. Pamiętałam, że jakiś miesiąc wcześniej wrócili z egzotycznych wakacji i co z nich przywieźli na sprzedaż. Nie wspominając o tym, gdzie mieszkają i kiedy wzięli ślub. To wszystko, a pewnie jeszcze więcej - na przestrzeni miesięcy - dziewczyna napisała o swojej rodzinie. Zapamiętałam, bo jest dość charakterystyczna, ale wcale nigdy nie chciałam wiedzieć tych rzeczy. Nie potrzebuję ich. Nie jestem złodziejem, szantażystą albo porywaczem. Gdybym była z pewnością całowałabym ją po rękach - znacznie ułatwiła by mi "pracę".
Wiecie, co jest najgorsze? Że dziewczyna, nazwijmy ją Ewa, NIE MIAŁA POJĘCIA, że tak wiele informacji o sobie i swojej rodzinie codziennie wysyła po kablu w wirtualny świat. Spotkałam ją po raz pierwszy w życiu na żywo (i pewnie ostatni), a wiedziałam, że jej mąż ma chorą trzustkę, a jej syn Antek niedawno wygrał zawody w parku, bo świetnie biega. Ewa była w szoku, kiedy mówiłam jej, jak dużo wiem o niej i jej najbliższych. Na koniec wydukała tylko: "Hmm, ale przecież ja niemal nic nie piszę o swojej rodzinie".
Niemal nic to w sieci nie gnie. Pamiętajcie o tym zanim opiszecie intymny problem córki albo kłopoty z erekcją męża.