Gdy urodziła się siostra Dziedzica miałam w sobie luz i opanowanie, którego bardzo zazdrościły mi koleżanki z sali. One dopiero debiutowały w roli matek i przerażenie miały wypisane na twarzach - zupełnie jak jak trzy lata wcześniej, kiedy mały Dziedzic po raz pierwszy zapłakał, a ja nie miałam pojęcia, jak go podnieść i uspokoić (bo było, rzecz jasna, tak - rozpłakał się dokładnie w momencie, gdy zamknęły się drzwi za babciami i jego ojcem, a w sali zostaliśmy zupełnie sami, we dwójkę - ja i on, przybysz z innej planety). Położne? Zamiast pomagać, tylko utwierdzały w przekonaniu, że nic nie wiem, że z pewnością nie wykarmię swojego dziecka (bo skoro płacze, to głodny, a skoro głodny, to znaczy, że mam mało mleka) i w ogóle - przede mną tylko mrok i ciężkie, nieprzespane noce. Na co się wtedy, zmęczona i skołowana, zgodziłam (bo nie wiedziałam, że można inaczej), choć nie powinnam? Przeczytajcie!
Dwie godziny - tyle nowonarodzone dziecko powinno przebywać z mamą po porodzie w tzw. kontakcie skóra do skóry. I ten czas to świętość! Tak przynajmniej zakładają standardy opieki okołoporodowej. W rzeczywistości bywa zupełnie inaczej. Oseskowatego Dziedzica owszem, dostałam sekundę po porodzie, ale nie trwało to więcej niż pół godziny. Po tym czasie położna zabrała go, przerażonego i wrzeszczącego, by na-ten-tychmiast zważyć i zmierzyć (jakby za chwilę miał zmaleć czy drastycznie zgubić kilogramy). Mam zdjęcia z tych pomiarów i do dziś, jak je oglądam, żałuję, że pozwoliłam zabrać biedaka. Siostry Dziedzica nie oddałam - leżała na moim brzuchu, a położna przykładała do niej centymetr i wypełniała papierki. Zadowolona oczywiście nie była, ale zgodziła się na takie rozwiązanie.
Po pierwszym porodzie byłam wykończona i ledwo żywa. Nie miałam siły protestować, gdy zabrali Dziedzica i długo nie oddawali. Rutynowa "obserwacja" przeciągała się i przeciągała, a ja - myśląc, że tak już musi być - czekałam, strasznie tęskniąc za tym małym kosmitą. Nie wiem dlaczego, ale zgadzałam się też, by położne zabierały go na badania i pobranie krwi. Wyjeżdżał w tej śmiesznej brytfance zwanej też mydelniczką i wracał. Sam. Bez matki. Siostra Dziedzica matkę miała mądrzejszą i na żadne badanie nie pojechała sama. Raz położne chciałby się mnie pozbyć, ale się nie zgodziłam. Przy rutynowych badaniach, pobieraniu krwi itp. dziecko ma prawo być non stop z rodzicem.
To moja - i z Waszych opowieści wiem, że nie tylko moja - największa trauma. Karmienie piersią. Przed porodem byłam przekonana, że nie będę podawać mleka modyfikowanego. Że natura wie co robi i z pewnością sobie poradzę. Ale nie do końca tak było - mały Dziedzic wiercił się i kręcił, ciężko było mu chwycić brodawkę, co chwilę kąsał mnie bezzębnymi dziąsłami. Co zrobiły położne? Dały mi flaszkę mleka modyfikowanego mówiąc, że nie można głodzić dziecka. Dwie ściskały mi też brodawki sprawdzając, czy mam "wystarczająco dużo pokarmu". To bolało i było upokarzające. Wtedy nie miałam pojęcia, że laktacja może ruszyć z lekkim opóźnieniem, że wystarczy być cierpliwym i czekać, aż mleko popłynie wartkim strumieniem. Po drugim porodzie już to wiedziałam. Niestety, wtedy nikt nie proponował mi "testu brodawkowego". Szkoda. Zabiłabym śmiechem, mszcząc się za wcześniejsze, niefajne doświadczenia.