Robiąc go, powtarzałam sobie w myślach - "nie ekscytuj się, najwyżej nie wyjdzie i trafi na profil chu*owej pani domu".
Ostatecznie do ideału mu ciut brakowało, ale chyba nie wyszło najgorzej, bo nawet moja chrześnica, 10-letnia kontestatorka świata i zdeklarowana przeciwniczka tortów, powiedziała "WOW", gdy go rozkroiłam. Tort wygląda na czasochłonny, ale wcale taki nie jest. U mnie znajdziecie wersję dla leniwych ;-)
Żeby nie było niedomówień - mistrzem w robieniu urodzinowych ciast nie jestem - mam ich na koncie zaledwie kilka, bo moja kariera cukiernika trwa niespełna trzy lata i rozpoczęła się gdy w popłochu, noc przed, szykowałam tort na pierwsze urodziny Dziedzica. Dla niego zawsze próbuję tworzyć w masie cukrowej, bo jestem zafascynowana możliwościami, jakie daje. Dla N. postanowiłam zboczyć jednak z tej niebezpiecznej drogi (a niebezpiecznej dlatego, że po pierwsze primo - robienie tortów metodą angielską jest bardzo czasochłonne, po drugie primo - dla niewprawionych, takich jak ja - także bardzo, przepraszam, ku*wogenne, a po trzecie - Dziedzic ma urodziny późną jesienią, a N. - w upalne lato - bałam się, że misternie szykowane dekoracje z cukru nie przeżyją transportu); wybór padł więc na rainbow cake, czyli tęczowy tort, zdobiony sezonowymi owocami i czekoladą. Musiało być ciut odświętnie, w końcu pierwsze urodziny ma się tylko raz w życiu! Wybaczcie gustowną papierową podkładkę ze zdjęć poniżej - na urodzinowym stole oczywiście jej nie było, ale w trakcie "czasu dla fotoreporterów" zapomniałam ściągnąć.
Mój tort miał sześć warstw i był przełożony pięcioma nieco różnymi kremami. Długo wahałam się, czy nie wykonać go tak, jak radzą wszystkie porządne blogerki kulinarne - czyli z jednolitą, białą, masą, ale oczywiście postawiłam na eksperyment. I nie żałuję. Blaty piekłam na dwa razy. By było szybciej i prościej, skorzystałam z przepisu, w którym nie ubija się samych białek, tylko od razu całe jajka. W sumie poszło ich osiem - po cztery na każde trzy blaty. Do koloryzacji użyłam różowego barwnika spożywczego w proszku. Wiem, wiem, to samo zło, ale doszłam do wniosku, że raz w życiu można taką chemią poczęstować rodzinę (wszyscy przeżyli!).
Jaja długo ubijamy z cukrem i cukrem waniliowym na bardzo puszystą, jasną masę (wiem, że ilość cukru może nieco przerażać, ale to dzięki niemu biszkopt będzie puszysty). Stopniowo, po łyżce, wsypujemy mąkę oraz sól i dokładnie, nie za długo, łączymy z masą na niższych obrotach.
Warstwy piekłam w jednakowych, jednorazowych foremkach (średnica - 20 cm). Masę wylewałam bezpośrednio na nie, łyżką (wyszło mniej więcej pięć łyżek na każą foremkę), później dodawałam barwnik i delikatnie mieszałam. Pierwszy, najjaśniejszy blat ma dosłownie pół szczypty barwnika, każdy kolejny - odrobinę więcej. Kolor był intensywniejszy po upieczeniu. Biszkopty siedziały ok. 15 min. w 180 stopniach. Pierwszą partię nieco przeciągnęłam i była tak spieczona, że aż twarda. Po nasączeniu problem zniknął - jeżeli potrzebujecie dowodu na to, że nigdy nie warto się poddawać, to proszzzz, oto i on ;-)
Krem to pół litra ubitej z łyżeczką cukru pudru kremówki połączonej z 300 gramami mascarpone. Aby śmietanka się dobrze ubiła, musi być porządnie schłodzona! Pierwsza warstwa oraz wierzch jest bez dodatków, druga - z garścią malin, trzecia - z dwoma garściami, czwarta - z łyżeczką galaretki z czarnej porzeczki na surowo (to moje odkrycie tego sezonu, TUTAJ znajdziecie przepis), piąta - z dwoma łyżeczkami galaretki. Poncz do nasączenia blatów zrobiłam przecierając garść malin i dolewając trochę wody oraz soku z połówki limonki. Zależało mi, by był kwaśny i zrównoważył słodycz biszkoptu.
Sztylety z białej czekolady, którymi obłożyłam tort to też łatwizna - wystarczy rozpuścić dwie tabliczki czekolady w kąpieli wodnej, a później tę masę rozsmarować między dwoma arkuszami papieru do pieczenia i je zwinąć. Papier wkładamy do zamrażarki na co najmniej dwie godziny, ale im dłużej, tym lepiej (u mnie - cała noc). Po tym czasie energicznie rozwijamy papier i...gotowe! Można obkładać ciasto. By sztylety się trzymały, masa na wierzchu tortu nie może być oczywiście zastygnięta. Góra mojego tortu to borówki i maliny oraz posypka w kształcie serc i kulek. Całość potraktowałam jeszcze artystycznymi mazami z roztopionej, gorzkiej czekolady.
Goście, jak tylko zobaczyli tort, OCHali i ACHali aż miło, a po rozkrojeniu poziom ekscytacji osiągnął szczyty. Tak zostaje się cukierniczym guru w rodzinnie. Wypróbujcie, bardzo polecam!