Pierwszy rekonesans odbył się oczywiście w sieci. Skończył równie szybko jak zaczął, gdy zobaczyłam jak byk napisane 650!, 720!, 1200????!!!! Heloł! Deska, która podobno poprawia motorykę (swoją drogą ciekawe jak, skoro elektryczna a nie na siłę mięśni), która podobno jest hitem, którą podobno już wszyscy mają kosztuje ponad tysiąc złotych??? „Bzdura, fanaberia, naciąganie” - pomyślałam.
Ale poszłam do sklepu porozmawiać ze specem. A potem do skate parku, bo może jakiś dzieciak ma, jeździ i usłyszę od niego: „ tylko niech nie kupuje pani za tysiąc, te za 300 wystarczą” .
Specjalista w sklepie nie okazał się na szczęście sprzedawcą - przypadkiem, lecz użytkownikiem z krwi i kości. Pokazał mi jak w kilku krokach wybrać najlepiej elektryczną deskorolkę.
Podsumowując: kupiłam sprzęt za 800 zł. Ma wszystko, nawet MP3 (ale ta obok bez MP3 kosztowała tyle samo, to pomyślałam - a co tam!), pompowane duże koła, i rozwija prędkość do 25 km/h. Ma też niezły akumulator, co jest ważne, bo naładowana na dłużej wystarcza. Tylko co z tego, jak…deska pięknie leży w kącie.
Jedynie w czasie komunijnej imprezy była niezwykłą atrakcją. Dziadek Józek, mimo ponad 100 kg żywej wagi, też się rozochocił, ale dał spokój, gdy zrozumiał, że jak wejdzie, to połamie. Nieco starszy kuzyn słynący podobno ze zdumiewającej koordynacji miał problem żeby w ogóle na nią wejść i ustać (przecież nie poprosi mamy o podanie ręki!). Innemu się udało i szybko załapał, że jak przechyli się lekko do przodu, to w tym kierunku pojedzie, a gdy do tyłu, to zacznie się cofać, ale skręty go pokonały - nie znalazł siły nacisku, która pozwala skręcić to w prawo, to w lewo. Z. zdegustowana nieudanymi próbami kuzynów, po zdjęciu białej sukni, postanowiła zacząć naukę jeżdżenia od klęczenia na desce, co dawało jej większe poczucia bezpieczeństwa. Ale ponieważ wyglądało idiotycznie, szybko dała spokój.
Za to sąsiad Z., mały P. ma deskę i ma frajdę. Po kilku dniach upadków, podniósł się skutecznie. Z kaskiem, nakolannikami i nałokietnikami (to naprawdę potrzebne!) pokonuje miasto na asfalcie, kostce, trawie a najwięcej zabawy ma w parku dla skaterów, gdyż nauczył się robić podjazdy i zjazdy, i jeszcze kilka innych podobno fachowych rzeczy, których nazw - wybaczcie - nie zapamiętam. Jego koordynacja istotnie budzi zachwyt, coraz większe umiejętności także i samodzielność, bo zadeklarował, że do szkoły, od września, będzie jeździł na desce. Tyle, że mały P. na długo zanim dostał elektryczną, jeździł na zwykłej deskorolce i kochał to zajęcie ponad wszystkie inne. I rzeczywiście pracuje nad koordynacją, a trening to dla niego frajda. Jeździ codziennie, bo lubi, co - chcąc nie chcąc - w prosty sposób prowadzi do wniosku, że deska jest dla tych, którzy lubią ten rodzaj ruchu. Podobnie jest z nartami. Najpierw trzeba chcieć jeździć, a potem chcieć sprzęt. Dlatego zanim kupisz, weź marzyciela do wypożyczalni czy sklepu i daj mu się chwilę pobawić. Jego marzenia to twoje wydatki ;-)
PS. Z. zaraz po tym, jak rzuciła deskę w kąt, zakomunikowała, że teraz to trzeba mieć hulajnogę...
Tekst: Katarzyna Berg