Olga napisała do nas po lekturze TEGO wpisu, dosłownie kilkadziesiąt godzin po swoim porodzie. Przeczytajcie: "Urodziłam synka w Holandii dwa tygodnie przed terminem w publicznym szpitalu. Mam podstawowe ubezpieczenie, więc podstawową opiekę medyczną.
Wszyscy mówią, że początek porodu każda kobieta rozpozna... Ja nie. U mnie regularne skurcze, w odróżnieniu od Asi, trwały prawie 27 godzin! Zaczęły się w sobotę w nocy. Myślałam, że mi przejdzie, ponieważ ból był znośny, ale po kilku godzinach skurcze stały się częstsze i bardziej intensywne - co 5-7 minut. W Holandii pierwszy kontakt z położną nawiązuje się tylko wtedy, gdy skurcze są częstsze niż co 5 minut. Zmęczona całym dniem z niepewnością zadzwoniłam. Po 20 minutach była już u mnie. Faktycznie, zaczął się poród, ale rozwarcie było na 2 cm, więc zostaliśmy w domu.
Położna była u mnie dwa razy w nocy, nic się nie zmieniło. Po 26 godzinach skurczy rano pojechaliśmy do szpitala. Po konsultacji zdecydowaliśmy się na znieczulenie zewnątrzoponowe. Miałam motywację do rodzenia bez środków przeciwbólowych, ale po 26 godzinach męczarni odpuściłam. Przyjęto mnie do pięknego po pokoju, wprowadzono sprzęt do kontroli skurczy i parametrów maluszka, inkubator, łóżko dla męża. Wszystkie osoby, które weszły do pokoju zawsze się przedstawiły z podaniem nam ręki (salowa, położna a także pani roznosząca posiłki). Każdy tłumaczył, że jest do naszej dyspozycji przez całą jego zmianę. W szpitalu nic się nie zmieniło w rozwarciu, przebito mi wody płodowe(po ich odejściu bóle zwiększyły się dwukrotnie) i po dwóch godzinach kolejnych męczarni przyjechał anestezjolog (niedziela, więc przyjechał z domu) i otrzymałam zastrzyk.
Przy znieczuleniu było przy mnie 5 osób, plus mój mąż. Salowa trzymała mi dłonie i pomagała oddychać, położna pomagała rozluźnić barki. Po zastrzyku nie czułam nic. Dostałam kroplówki na wywołanie rozwarcia i zalecenie, by się przespać. Rozwarcie było właściwe i wszyscy gotowi do podjęcia akcji porodowej, ale jeszcze czekali, bo ja spałam.
Po drodze do samochodu, każda napotkana osoba gratulowała - m.in. pani w recepcji oraz ochrona szpitala. W domu czekała na mnie inna położna. Inn(tak ma na imię) jest do mojej dyspozycji w moim domu przez 50 godzin po porodzie. Przychodzi 6 godzin przez 8 dni. Od rana jak się budzimy to pranie już zrobione, łazienka umyta. I kanapki przygotowane przez Inn. Później nauka laktacji, pomiar parametrów synka, kąpiel i duuuużo wsparcia, bo pokarmu jeszcze nie mam. Sprawdza też, jak mi się goją szwy po porodzie (bo jednak nadszarpnęło mnie od wewnątrz). Co dwa dni odwiedzają mnie położne, które prowadziły ciążę.
Od porodu minęły trzy dni. Zapomniałam o 36 godzinnych skurczach, o braku oddechu, o tym, że nie mogę do tej pory się oprzeć o nic plecami też staram się nie myśleć. Ciało mam spuchnięte po znieczuleniu, no i oczywiście wyglądam okropnie - brzuch mi wystaje i pocę się ciągle. Po domu chodzę w siatkowych szpitalnych majkach bez wstydu, w szpitalu też chodziłam.
Do czego zmierzam? Wszystko zależy od otoczenia i wsparcia w jakim się poród odbywa. Nie ma co się dziwić mamom, kiedy po raz pierwszy zderzą się ze szpitalną rzeczywistością, dopada je strach i żal, że nikt im nie powiedział. One nikogo nie obchodzą. Nasz kraj (choć nie wiem jak jest teraz) nie uczy ojców, jak brać aktywnie udział w tak wydarzeniu i jak wspierać przy tym swoje wybranki. W Holandii jesteśmy sami. Nie mamy nikogo. Nasze rodziny są daleko. A mimo to jesteśmy pełni nadziei i energii po tym wszystkim. I mimo ciężkiego porodu, nie możemy się już doczekać aby doświadczyć tego uczucia po raz kolejny.
Pozdrawiam wszystkie mamy i życzę im dużo szczęścia podczas rozwiązania.
Olga, Ioan i Marco"
I co powiecie, dziewczyny? Tak to można rodzić nawet kilka razy, nie? :)
PS. Olga co prawda nic nie napisała o jedzeniu w szpitalu, ale zakładam, że było ciut lepsze niż moje - ja po drugim porodzie dostałam pół pasztetu prochowickiego i kromkę suchego chleba. W oczekiwaniu na wolną salę, leżałam 10 godzin na łóżku transportowym (ależ niewygodne to ustrojstwo!) obok pomieszczenia, gdzie lądowały brudy z całego oddziału - m.in. zakrwawione ręczniki i prześcieradła. Za cieniutką ścianą inne dziewczyny rodziły - czułam się, jakbym miała dejavu, bo słychać było każde stęknięcie i krzyk. I to wszystko w dużym, polskim mieście mającym wielkie aspiracje. A jak było u Was? Piszcie koniecznie!